Teresa
Cimała
Między
Olzą a Sołą
Opowieść
prawdziwa
Konsultacje
Maciej
Cimała
- Jezus Maria! Stalin!
W pracowni panował półmrok, który
rozpraszała jedynie mała lampka z żółtą żarówką.
- To mój dziadek – stary introligator
uśmiechnął się do pana Jana, który mrużąc oczy przypatrywał się wiszącej na ścianie fotografii wąsatego
mężczyzny w wojskowym uniformie.
– Nie pan pierwszy zauważa to
podobieństwo, ale to Franc – mój dziadek. A to mój ojciec – introligator
wskazał palcem przystojnego młodzieńca na zdjęciu obok.
- Niesłychane, jaki podobny do Stalina…
- pan Jan zapatrzył się – ale wie pan co? Mój dziadek też tak wyglądał.
- Austriacki oficer…
- eh panie Adamie…. Tyle ta nasza ziemia
przeszła…. Piękna galeria. To rodzinne zdjęcia?
- Mama, dziadkowie, ojciec…. – wyliczał
introligator po kolei wskazując na osoby ze zdjęć. – ale, ale co pana Jana
sprowadza?
- Unikat, panie Adamie. Mam unikat. –
Pan Jan wyciągnął ze zniszczonej teczki malutką książeczkę i z namaszczeniem
położył ja na ladzie.
- Piękna rzecz……..
***
Olbrachcice 1919
- Holka – powiedziała czeska akuszerka
wychodząc z pokoju, gdzie właśnie odebrała trudny poród. – Wszechno je dobre.
Odebrała zapłatę, wydała polecenia
służbie, jak trzeba zajmować się panią i dzieckiem, uśmiechnęła się do
szczęśliwego Franca.
- Możete – odpowiedziała na
niewypowiedziane pytanie i wskazała, że można iść zobaczyć dziecko.
Po traumatycznych
wydarzeniach siedmiodniowej wojny, po wielkiej tragedii, po której w miasteczku
zapanował smutek i żałoba, Franciszek próbował zapomnieć o tym, co widział, co
musiał poświadczyć. Chciał zapomnieć odgłos pękających pod kolbami karabinów czaszek, chciał
zapomnieć o jękach umierających w okrutnych cierpieniach…. Ale tego nie dało
się zapomnieć.
Latem, wśród smutku,
żalu, niepokoju pojawił się malutki promyczek szczęścia, które dawało ukojenie
i nadzieję na przyszłość.
Maleńka Zosia spała
spokojnie, a na maleńkich usteczkach pojawił się uśmiech.
- Zawsze będziemy razem – szeptał
Franciszek, głaszcząc malutką rączkę. – nikt Cię nie skrzywdzi.
Komorowice 1923
Bar „Pajta” na „krzyżówkach”
powoli zaczynał zapełniać się gwarem. Marcela oparta o ladę dłubała patyczkiem w
zębie i patrzyła na gromadzących się
przed wejściem mężczyzn. Chcieli dokończyć dyskusję zanim wejdą do środka.
Gustaw mocno gestykulując, całym ciałem
opowiadał o czymś młodemu Kazikowi, który rozglądając się przytakiwał głową –
chciał już skończyć i czym prędzej napić się – po pacy zawsze chce się pić.
Dzień był upalny, a teraz kiedy słońce
powoli zaczynało zachodzić za las, robiło się przyjemnie i można było swobodnie
odetchnąć. Przy stoliku tuż obok okna siedział samotnie stary Jan, beznamiętnie
spoglądając na nieruchome obrazy za szybą. Szutrowa droga nagrzewała się przez cały dzień, a teraz okazała się świetnym
legowiskiem dla burego kundla, który ułożył się wyciągając przed siebie
wszystkie cztery łapy, nie zważając na fakt, iż w każdej chwili może spotkać go
przykre spotkanie z wozem gnającym po drodze prowadzącej przez wieś. Na
podwórku domu po drugiej stronie ulicy kury zagrzebały się w pył i kurz- tak im
było chłodniej.
Bezchmurne niebo wróżyło kolejny gorący
dzień. Tymczasem jednak drzwi do baru otwarły się i energicznie weszła grupka
mężczyzn, wśród nich i Gustaw i młody Kazik.
- Szczęść Boże Marcela…
Kazik uśmiechnął się do dziewczyny i
wlepił wzrok w głęboki dekolt sukni w kwiaty. Nie dokończył myśli, bo barmanka
sama zaczęła nalewać zimne piwo do kufli.
W barze panował lekki zaduch. Jak co wieczór słychać było gwar, utyskiwanie,
przekleństwa, przerywane rubasznym śmiechem mężczyzn. Marcela czasem tylko
figlarnie uśmiechała się do któregoś z klientów – najczęściej wtedy, kiedy
coraz mocniej podchmieleni roztaczali przed nią świetlaną wizję wspólnie
budowanej przyszłości w jednym z egzotycznych krajów z dala od biedy, szarości
i nudy. Marcela uśmiechała się do tych wizji, lubiła słuchać fantastycznych
opowieści, choć wiedziała, że ulecą one tak szybko, jak szybko będzie parował
alkohol a potem wrócą - piwne duchy.
Słońce już zaszło i w karczmie atmosfera
stawała się coraz bardziej gęsta, kiedy pod same drzwi „Pajty” podjechał wóz.
-Stóóóóóójjjj…. - zakrzyknął Jędrzej do
Siwego, który i tak w swym końskim umyśle miał już zaprogramowane „ Pajta –
postój”.
Mężczyzna zeskoczył z kozła, z tyłu wozu
odpiął worek z obrokiem.
- Doobry konik, dobry – zagadał do
konia, poklepując go po boku i przepiał worek do uzdy. Siwy skończył pracę.
Teraz dwie godziny poczeka na pana i wrócą do domu.
- Dobry wieczór panie dziedzicu –
Marcela zawsze rumieniła się na widok Jędrzeja. Był inny niż mężczyźni we wsi.
Inteligentny, potrafił opowiadać piękniej niż reszta, no i dawał napiwki – duże
napiwki. Dwa razy na tydzień jeździł po glinkę, którą wydobywali dla niego
komorowiccy chłopi.
Glinka, sprzedawana bielskim zakładom
włókienniczym, była wykorzystywana jako środek piorący i czyszczący, dawała
Jędrzejowi niezły zarobek, który zostawał w siwej od papierosowego dymu „Pajcie”.
Tam czuł się dobrze – bez trosk, zmartwień, podziwiany, zrelaksowany, swobodny.
Jędrzej miał swój stolik, przy oknie,
przez które widział swój wóz, Siwego, który spokojnie przeżuwając czekał
cierpliwie na powrót do domu.
Piwo doskonale gasiło
pragnienie, idealnie nalewane do kufla z napisem „Browar Cieszyn”, było teraz
najbardziej poetyckim widokiem. Pierwszy kufel wypijany duszkiem w milczeniu
był zaspokojeniem pragnienia. Kolejne – wypijane w towarzystwie mężczyzn,
którzy przysiadali się do Jędrzeja, który zapominając o dniu pracy, rozmowach z
pracownikami, wysłuchiwaniu tyrad o problemach, trudnościach, wypadkach,
przypadkach, raportach, bilansach. Potem rutynowe targi z hurtownikiem – Żydem
Mosze – i koniec pracy. Glinka sprzedana, pieniądze w kieszeni. Można odpocząć.
„Pajta” daje odprężenie między pracą o
powrotem do dworku, gdzie czeka żona – cierpliwa, łagodna kobieta, która trzyma
w ryzach gospodarstwo, kiedy Jędrzej jest w pracy….. lub karczmie.
W karczmie życie jest
proste. Słuchacze podziwiają, wierzą w każde słowo dziedzica, który daje pracę,
pozwala przetrwać. Jest hojny i dobry. Często go można spotkać w „Pajcie”….
Siwy zna drogę do domu – nie trzeba nim
kierować. Na podjeździe zatrzymuje się i pachołkowie pomagają Jędrzejowi zejść,
kładą do łóżka. Kolejny dzień minął, ale mężczyzna nie pomoże dziś rozwiązać
problemu z którym zwrócił się do dziedziczki wójt.
Piękna kobieta stanęła
w drzwiach pokoju męża i westchnęła cicho….
Nie łatwo było jej zarządzać majątkiem
bez męża. Gospodarstwo było duże, co dzień na pastwiska wyganiane było dwanaście
krów, hodowane tu były też konie dla bielskiej konnej policji, zagospodarowane
także były hektary pastwisk, z których zwożone było siano na całą zimę.
Nadwyżki sprzedawano w skupie.
Gospodarstwo pozwalało na dostatnie
życie rodziny i utrzymywanie wysokiego statusu społecznego. Wiele decyzji
podejmowane były po konsultacjach z dworem.
Dzieci spały spokojnie
w swoim pokoiku, uśmiechały się przez sen. Chłopcy byli małymi urwisami. Tadziu
bardzo roztropny, zanim zrobił -
pomyślał, rozważył za i przeciw. Józiu – mały wicher z głową pełną pomysłów,
niespotykaną wyobraźnią. Tadziu chciał być gospodarzem, kochał ziemię,
zwierzęta, prace polowe, Józiu stale zaczytany, zagłębiony w świat z książek,
miał pomysł jak rozwiązać światowe problemy. Chciał się uczyć, kończyć szkoły.
Latem w dworze pracy
było bardzo dużo. Owoce z sadu skrzynkami wyjeżdżały do hurtowników, wszystko,
co pozostało wsypywano do wielkiej beczki, gdzie robił się owocowy napój na
kształt cydru lub sangrii. Lekki, orzeźwiający, dobry. Chłopak, który pracował
w dworze co jakiś czas odgarniając wierzchnią warstwę fermentujących owoców,
nabierał do dzbana lekko mętny napój i zanosił spragnionym pracownikom.
Kobiety kręciły się
przy dworze, przygotowując posiłki, doglądając gawiedź. Co sobotę wypiekano
chleb – na cały tydzień, w wielkim piecu chlebowym, w którym piekły się także
kurki, przepiórki, króliki.
Tadziu z Józiem pomagali w
gospodarstwie. Czasem ojciec zabierał chłopców do wyrobiska. Przypatrywali się
pracy, rozmawiali z chłopami. A czasem bawili się w lepienie glinowych ludzików.
Lubili te wycieczki. Ojciec opowiadał im wtedy piękne historie.
Lata mijały, dzień do
dnia podobny. Czasem radośnie, czasem smutno. Jędrzej podupadał na zdrowiu.
Coraz częstsze wizyty w "Pajcie nie wychodziły na zdrowie. Karolina
trzymała gospodarstwo, ale ciężko było kobiecie nadzorować, pilnować, doglądać.
Tadziu wyrósł na świetnego pomocnika. Dobrze się czuł w roli gospodarza, często
zastępował ojca, który już nie radził sobie w trzeźwym świecie i gasł, gasł….
znikał i odszedł tuż po Nowym Roku 1929. Za szybko, bez sensu. Inteligentny,
mądry, elokwentny, dobry… zgubiony przez miłość do zdradzieckiego trunku, który
wiele obiecuje, a potem odbiera wszystko.
Gospodarstwo pod opieką Karoliny i Tadeusza miało się
dobrze. Józef zaopatrzony bardzo dobrze wyjechał z domu. Szkoła górnicza
cieszyła się z pojętnego i zdolnego ucznia, a chłopak rozwijał swoje
umiejętności i prowadził radosne życie towarzyskie. Przystojny, zawsze elegancki,
a do tego bajarz i gawędziarz, nigdy nie czuł samotności, ciągle otoczony
słuchaczami i kolegami chętnymi do zabawy.
Morawska Ostrawa 1934
Pensja panny Margarity była odpowiednim
miejscem dla dziewcząt z dobrych domów. Zosia – córka szanowanego dyrektora
szkoły polskiej w Karwinie i organisty w tutejszym kościele, świetnie
odnajdywała się wśród panien jej podobnych.
Nastoletnie dziewczynki głowy miały
pełne romantycznych uniesień, platonicznych uczuć do bohaterów książek,
żołnierzy, kapitanów, amantów…
Czas na pensji mijał
Zosi na nauce, robótkach ręcznych i tajemniczych rozmowach z przyjaciółkami.
Panna Margarita często organizowała wycieczki, bo „nic tak dobrze nie uczy jak
podróże”. Dlatego też dziewczęta pakowały swoje plecaczki, aparaty
fotograficzne i z radością ruszały w drogę, by odkrywać piękny świat.
Pensjonarka Zosia była
dumą swoich rodziców. Świetnie się uczyła, uwielbiała szydełkowanie, grała na
pianinie, deklamowała wiersze. Nieuchronnie
jednak nadchodził kres sielskiemu życiu na pensji.
W dniu rozdania dyplomów ukończenia
szkoły, rodzice Zosi już od wczesnego poranka bawili w mieście, aby uczestniczyć
w tym ważnym wydarzeniu.
- Panno Zosiu – głos dyrektorki pensji
brzmiał uroczyście i podniośle - jesteś chluba naszej szkoły, będziemy zawsze
stawiać cię jako wzór do naśladowania. Powodzenia.
Zosia zamrugała powiekami i łezka
spłynęła po policzku. Trudno było rozstać się z przyjaciółkami, z tym
przyjaznym miejscem. Jeszcze wspólna fotografia, jeszcze wymiana ostatnich zdań
i ruszyły dziewczyny na spotkanie losu.
- Zosiu – tata był wyraźnie wzruszony –
gratuluję ci, dziecko, chciałbym, żeby Twoje życie ułożyło się szczęśliwie i
żebyś spełniała swoje marzenia.
Mama przytuliła dziewczynę – trudno było
wydobyć słowa, które uwięzły w gardle.
Gratulacje przyjęła także cała rodzina
od fotografa z miejscowego atelier, który ustawiając Zosię i rodziców do
zdjęcia, wysłuchał opowieści o tej szczególnej chwili, o tym, że szczęściem
jest mieć taką mądrą dziewczynkę…..
- Teraz proszę się nie ruszać…. – wydał
polecenie fotograf wychylając się spod czarnej płachty – sto dwadzieścia jeden,
sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy…..- odliczał – i już, dziękuję. Zdjęcie będzie gotowe za trzy dni.
Katowice 1938
- Mobilizacja Józefie, mobilizacja się stała
– krzyczał Józefowi do ucha kolega machając gazetą.
Józef troszkę dłużej zabawił
poprzedniego wieczoru i teraz z trudem odbierał informacje, chaotycznie
przekazywane przez kolegów.
- Ruszamy po Zaolzie!!!
Karwina 1938
Stało się. Jesienią
1938 Józef wraz ze swoim oddziałem wszedł do Karwiny. Cieszyli się Polacy na
widok przystojnej młodzieży w mundurach, radością dla nich było wielką, że
wracają do Polski. U Rojków święta trwały także. Zapraszali młodych żołnierzy w
swoje gościnne progi, rozmawiali o kraju, o przyszłości, o świecie. A Zosia
znad robótki spoglądała na Józia, który tak barwnie opowiadał o Polsce, o
pracach polowych w Komorowicach, o domu, o pracy….. Aż oczy ich spotkały się i
zamilkł bajarz, szydełko wypadło z dłoni. Wielkie przemiany historyczne nagle
przestały mieć znaczenie, bo rodziło się uczucie, najpiękniejsze na świecie.
Karwina 1939
- Chłopak wykształcony, mądry… górnik –
rozmyślał Rojek na wieść o fakcie, że młodzi chcą się pobrać. Serce drżało na
myśl, że ukochana córka pójdzie w świat. Tyle pytań, tyle niepewności. Czy
będzie szczęśliwa? Czy będzie miała dobry dom? Czy będzie bezpieczna? Gazety
przynosiły coraz to nowe straszne przepowiednie. Słowo „WOJNA” odmieniane przez
wszystkie przypadki, straszyło z największych nagłówków w gazetach. Trudno było
jasno spoglądać w przyszłość. Ale młodzi byli szczęśliwi. Józef przeprowadził
się do Karwiny. Dzięki Rojkowi, który jako szanowany i wpływowy obywatel
miasta, szepnął słowo komu potrzeba – dostał pracę w kopalni Larysza. Dobrze
było.
Ślub nie był wystawny,
ale piękny to był dzień dla wszystkich. Zosia promieniała szczęściem, Józef –
jak amant filmowy – piękny i dostojny. Rodzice Zosi uśmiechali się wzruszeni.
Do Karwiny przyjechała i Karolina z Tadeuszem. Wielki to był dzień.
Czarne chmury historii nadciągały jednak
gnane wichrem wojennej zawieruchy.
- Idź synu – Ojczyzna Cię wzywa – słowa
teścia brzmiały w uszach Józefa przez cale życie.
Rojek, utrzymał posadę urzędnika w
magistracie, który przejęli Niemcy. Udało się jednak uzyskać dla Józefa
powołanie do Wojska Polskiego zanim wcielony byłby do Wermachtu.
Tymczasem Józefowi trudno było rozstać
się z ukochaną Żoną, więc odciągał wymarsz na wojnę tak długo jak tyko się
dało. Nie długo jednak trwała mobilizacja. Wkrótce Polskie Wojsko przestało
istnieć i Józef został z Zosią.
Wojenna codzienność, była pasmem walki o
byt. Józef pracował w kopalni. Rojek jako urzędnik w niemieckim magistracie
starał się utrzymać posadę dla dobra całej rodziny, ale szanowany przez
mieszkańców Karwiny, miejscu gdzie Czesi, Polacy, Niemcy od wieków tworzyli
oryginalną mieszankę kultur, tradycji, języka – nie miał trudności z
porozumieniem się z żadnym z obywateli. Każdy mógł przyjść do niego ze swoją
biedą i jak tylko była możliwość, otrzymywał pomoc.
- Zosiu!!!! – Klara, sąsiadka wpadła do
domu z przerażeniem krzycząc – Zosiu!!!! Biegnij szybko do kopalni….. wypadek.
Zosia struchlała. Żony górników żyjące w
ciągłej niepewności, każde pożegnanie może być ostatnim, ale zawsze jednak jest
ta nadzieja, że wróci…
Narzuciła tylko płaszcz i kalosze i
pobiegła. Pod bramą kopalni stały kobiety, dzieci, młodsi, starsi. Część
płakała, część milczała. Czekali. Po chwili wyszedł dyrektor
- Szanowni państwo. Był wypadek. Na dole
było ośmiu górników. Tyle wiemy. Akcja ratunkowa trwa.
Zapadła nieznośna cisza.
Zosia zaczęła odmawiać cicho pacierz,
ale myśli jej błądziły gdzieś tam po kopalnianych korytarzach „Józiu, Józiu….
Boże”. Józef tył sztygarem, bardzo odpowiedzialnym za ludzi i za pracę.
Minuty wydawały się długie jak godziny….
Nikt nie wychodził, nic się nie działo.
- Zosiu, co się stało? – zdyszany ojciec
przybiegł jak tylko dotarła wiadomość o tragedii.
- Nie wiem tato – Zosia wyszeptała cicho
– wypadek. Nic nie mówią.
Ojciec przedarł się przez zgromadzony
tłum i po rozmowie ze strażnikiem wszedł do budynku kopalni. Nie było go długo…
bardzo długo. Kiedy wyszedł razem z dyrektorem, tłum zamarł.
- Sześć osób zostało ciężko rannych ….
Zostaną przewiezieni do szpitala. Tam będzie można uzyskać informację
.
Ojciec Zosi wyszukał w tłumie drobną
postać przygarbionej starszej kobiety. W tym czasie dyrektor podszedł do młodej
dziewczyny z niemowlakiem na ręce. Obie poproszone zostały do gabinetu
dyrektora …..
To była najtrudniejsza rozmowa jaką
ojciec Zosi przeprowadził w swoim życiu. Jak powiedzieć matce, która kochała
swojego jedynaka miłością wielką i bezgraniczną, jak powiedzieć młodej żonie z
dzieckiem na ręce, ze ich chłopcy już nie wrócą? W gabinecie zapadła nieznośna
cisza. Kobiety nie płakały. Zdawało się, że nie dotarło do nich, że to koniec,
ich chłopcy nie żyją.
- Wszystko załatwimy, pomożemy Wam –
zadeklarował dyrektor
Ojciec Zosi, wraz z dwoma górnikami,
wyprowadzili kobiety. Zosia stała ze spuszczonymi wzdłuż ciała rękoma - czekała na ojca.
- Zosiu. On żyje
Teraz kobieta zaczęła łkać wtulając się
w ramiona ojca.
-ciii, ciii…. On żyje. Wszystko będzie
dobrze – gładził głowę córki, a przed oczami miał zakrwawione ciała, jęczące z
bólu, nieprzytomne.
Długo trwał powrót Józefa do zdrowia.
- Nie wrócisz już na dół – postanowiła
Zosia – nie wrócisz….
Józef nie sprzeciwiał się. Ciągle śnił
mu się ten potworny huk, krzyki, krew… nic nie mógł zrobić.
Lato 1940
Franc
szedł do domu strapiony. Ciężki dzień w pracy, nawarstwiające się trudności,
zupełna dezorganizacja, co dzień nowe nakazy okupacyjne. Znowu nie udało się
uchronić chłopaków przed wcieleniem do wermachtu. Znowu zbyt duża grupa
młodzieży wysłana zostanie na wojnę, której żaden z nich nie rozumiał, nie
wiedzieli z kim i o co mają walczyć. Franc w miarę możliwości, wykorzystując
wszelkie kanały, pomagał młodym chłopcom unikać wcielenia do niemieckiej armii,
ale stawało się to coraz trudniejsze. Działania wojenne nabierały rozpędu.
Hitler coraz głośniej upominał się o nowych żołnierzy.
Tego dnia przyszło rozporządzenie, z
którego jasno wynikało, że dochodzący do zdrowia po długiej rekonwalescencji
Józef będzie musiał stawić się do poboru. Szedł więc Franc powoli do domu, w
myślach poszukując rozwiązania.
- Szczęść Boże – rzekł przekraczając
próg domu i zdejmując kapelusz – Maneka, poproś Józefa do mojego gabinetu.
- Tak jest proszę pana – dygnęła Maneka.
Służąca od razu poznała, że stało się coś niedobrego. Franc nie uśmiechnął się
do niej, zmarszczone czoło i wielki smutek w oczach źle wróżyły.
- Dzień dobry ojcze – Józef wszedłszy do
pokoju zastał Franca stojącego przy oknie. Patrzył, ale myślami był zupełnie
gdzie indziej.
Minęła chwila zanim zorientował się, że
Józef jest w pokoju.
- Aha, jesteś, siadaj – wskazał krzesło
i usiedli naprzeciwko siebie – Przyszło rozporządzenie. Wynika z niego, że i ty
będziesz powołany do wojska…. – Józef słuchał słów powoli sączących się z ust
Franca, miał świadomość, że taka chwila kiedyś może nadejść, ale łudził, się,
że nie dostanie powołania. Po wypadku nie był jeszcze całkowicie zdrowy. Ale
Furer uznał inaczej. – Nie znajduję dobrego rozwiązania. Nie możesz tu zostać,
nie możesz też uciekać, bo wiesz, że konsekwencje ucieczki będą tragiczne dla nas
wszystkich. – Józef zamyślił się, podparł głowę dłońmi.
- Może udałoby się wyjechać oficjalnie?
Mam pieniądze, może trzeba komuś zapłacić? Wiesz ojcze, że nie mogę iść na
wojnę przeciwko swoim…
- Wiem, wiem synu. Wyjechać… ale dokąd?
Zapadło długie milczenie. Trudna chwila
ciągnąca się w nieskończoność.
W pewnym momencie twarz Franca jakby się
rozjaśniła.
- Helmut… jutro do niego wyślę telegraf…
nie dziś jeszcze. – Franc zaczął gorączkowo szukać czegoś w swoich dokumentach
– ma wielkie gospodarstwo, w Austrii. Tam potrzeba ludzi. Kiedy ostatnio się
widzieliśmy, proponował pomoc.
Józef został sam w gabinecie teścia,
który bez zbędnych wyjaśnień, ubierając tylko kapelusz na głowę, wybiegł z
domu. Szybkim krokiem doszedł na pocztę, by jak najszybciej wysłać zapytanie do
przyjaciela w Austrii.
Odpowiedź
przyszła w czwartek. Helmut był gotowy przyjąć Józefa. Przez te dni, kiedy cała
rodzina czekała na odpowiedź, Zosia chodziła smutna i nadąsana. Józef
oświadczył, że jeśli przyjdzie mu wyjechać, ona zostaje z rodzicami, tu będzie
bezpieczna. Nie podobało się to młodej żonie, ale czekała na ostateczne
rozstrzygnięcie kwestii. Jedno było pewne, Józef nie mógł dostać się na front –
choćby trzeba uciekać do lasu, jak zrobiło wielu chłopaków. Ucieczka nie była dobrym
wyjściem. Represje i szykany dotykały rodzinę, która została. Franc, który
zajmował się wydawaniem kartek żywnościowych, często musiał informować, że
porcje żywnościowe zostały rodzinie obcięte z racji faktu, że syn, mąż, wnuk,
nie stawili się do poboru. Znał wszystkich mieszkańców Karwiny, wiedział, gdzie
sytuacja jest najbardziej dramatyczna, panuje głód, a rodzina jest bez środków
do życia. Zawsze wtedy starał się pomagać. Musiał robić to bardzo ostrożnie, bo
w przypadku rodzin, które nie wysłały swoich chłopaków na wojnę, pomoc taka
była ryzykowna także dla niego. Jeśli wydałoby się, że pomaga tym rodzinom, sam
straciłby posadę i nie mógłby nic więcej dla swoich podopiecznych zrobić.
Nie
mógł Józef uciekać. Dlatego z wielką niecierpliwością oczekiwana była wiadomość
od Helmuta. W końcu przyszła. Austriak informował, że chętnie przyjmie
pomocnika na gospodarstwo.
Wykorzystując swoją pozycję, pieniądze
i znajomości, po dwóch tygodniach starań, Józef otrzymał urzędowy przydział do pracy na gospodarstwie, które dostarczało żywność dla armii.
i znajomości, po dwóch tygodniach starań, Józef otrzymał urzędowy przydział do pracy na gospodarstwie, które dostarczało żywność dla armii.
Zosia
stanowczo oświadczyła, że nie puści Józefa samego i jeśli nie będzie mogła
oficjalnie z nim jechać, to na własną rękę będzie go szukała. Na taką opcję nie
mógł przystać ani ojciec ani mąż.
Był
środek lata, kiedy Zosia z Józefem z dwoma walizkami wsiadali do pociągu
wiedeńskiego. Na miejscu czekała ich bardzo ciężka praca fizyczna, ale z dala
od zawieruchy wojennej razem pokonywali trudny codziennego dnia.
Karwina 1942
Po roku pracy w majątku
Helmuta, Józef i Zosia wrócili do domu. W październiku przyszedł na świat
Karolek. Pierwsze dziecko, wymodlone, wytęsknione. Oczekiwanie na potomka pełne
było obaw o jego przyszłość, wokół panowała wojna, niepewność, strach. Ale jednak
nowe życie dawało nadzieję.
Mały Karolek był chorowity.
Zaprzyjaźniony doktor Honza Hawranek często wzywany był do chorego chłopczyka.
Martwiła się Zosia, Józef często czuwał przy łóżeczku całymi nocami. Franc
sprowadzał drogie lekarstwa. Wiosny wypatrywano z wielką nadzieją na poprawę
zdrowia ukochanego dziecka.
- No Karolku, wszystko dobrze, zdrowy
chłopak, nie kaszle, nie ma katarku – powiedział doktor Hawranek w czasie
kontrolnej wizyty tuż po nowym roku.
Radość zapanowała w domu. Karolek
rozwijał się dobrze, na pociechę i jakby chciał wynagrodzić te pierwsze trudne
miesiące.
Nadeszła wiosna. Słoneczko coraz śmielej
zaglądało przez szyby, mała buźka radośnie uśmiechała się na widok dziadzia,
który nie szczędził wnuczkowi pieszczot. Karolek rozpieszczany był przez babcię
Zosię-seniorkę, Starkę – Karolkową prababcię, która mieszkała w karwińskim domu
Rojków i razem z kobietami zajmowała się gospodarstwem, a raczej – z racji
wieku – pełniła rolę mentorki.
- ein, zwei, drei… - liczyła Starka
szydełkowe oczka łańcuszka, powstawała śnieżnobiała koronka do maleńkiej
czapeczki – dla Karolka. – Nie widzą już moje stare oczy… - Starka nabierała
oczko za oczkiem, swoim zwyczajem monotonnie skarżąc się na los.
- Mówił doktor Honza „okulary Starce
kupić trzeba”… - uśmiechała się Zosia-seniorka, Starki córka, mama Zosi.
- Okulary … - powtarzała Starka – na co
komu takie coś. Nie widzę, znaczy Bóg już będzie mnie brał do siebie, tylko
patrzeć, jak zamknie mi oczy na wieki…
Czasem bajki Starka
opowiadała Karolkowi. Patrzył na łagodną twarz kobiety wielkimi,
nierozumiejącymi oczkami.
Kwiecień 1942
- Zabrałeś go Boże… mojego Aniołka,
zostawiłeś mnie, a jego zabrałeś – kolejna łza spłynęła po pooranej
zmarszczkami twarzy Starki.
Karolek
umarł.
Kaśka płakała w kącie, winiła się za
śmierć dziecka. Zabrała go na spacer, słońce mocno świeciło, więc odkryła
szydełkowy kocyk, który szczelnie otulał chłopczyka w wózku. Zerwał się zimny
wiatr jakby celowo chuchnął Karolkowi w delikatną buźkę.
- Zapalenie płuc – zabrzmiała diagnoza
jak wyrok.
Dwa dni po spacerze z Kaśką, Karolek
zaczął mocno kaszleć. Natychmiast posłano po doktora, ale nie miał on dobrych
wiadomości.
Karolek był słaby. Leki nie działały.
Mimo, że toczono ciężką walkę o życie, w kościele odbywały się modlitwy w
intencji powrotu do zdrowia. Inny był plan boski względem Karolka.
Odszedł cichutko nocą, kiedy świat
przechylał się ku majowi.
Starka
pochylona nad haftem, monotonnie żaliła się niczym płaczka. Haftowała lamówkę
sweterka dla Karolka – do trumny….
Zosia
zatraciła się w rozpaczy. Nie docierało do niej nic, zmęczona chorobą synka,
siedziała teraz bez przerwy przy malutkim ciałku, trzymała zimną rączkę.
Śpij
syneczku śpij
Śliczne
oczka zmruż…
Śpiewała kołysankę, a z oczu płynęły
łzy.
Józef zamykał się w swoim pokoju. Franc
późno wracał z kancelarii. Każdy przeżywał swoją żałobę. A Karolek był już
spokojny, cichutki, nieobecny.
Stolarz
Leon zrobił maleńką trumienkę, a Cygan Jarko wyrzeźbił malutkiego aniołka,
który miał poprowadzić Karolka do samego Boga. Wszyscy mieszkańcy połączyli się
w żałobie z Francem, Zosią i ich rodziną.
Na pogrzebie byli niemal wszyscy
mieszkańcy bez znaczenia na wyznanie, pochodzenie, narodowość. Wszyscy
zatrzymali się na moment nad maleńką, białą trumienką. Ścichły odgłosy wojny,
zabiegania i niepokojów.
Komorowice 1943
- Dzień dobry – Józef od progu głośno
witał się z domownikami.
-Dzień dobry, dzień dobry dzieci –
Karolina czekała na syna już tak długo. – Tadeusz w polu. Pogodą piękna,
dogląda więc, żeby zrobione było jak najwięcej.
Dumna była ze swoich synów. Tadeusz był
świetnym gospodarzem, radził sobie z problemami, trudnościami, a i z ludźmi rozmawiać
potrafił.
Józef to prawdziwy dziedzic. Taki
przystojny, elegancki. Życie w mieście było dla niego najlepsze.
- Zosiu, kochana. Ślicznie wyglądasz.
Siadajcie. A gdzież to rodzice?
- Jeszcze na podwórzu, muszą się
przywitać z kotkami, pieskami, kurkami…. Sama mama wie… - Zosia uśmiechnęła się
dobrodusznie.
Karolina wyszła na podwórze przywitać
swatów.
- Witajcie, witajcie u nas na wsi.
Czekaliśmy na was.
- Pięknie tu.
- Chodźcie no tu do mnie moi drodzy –
wydał polecenie Józef i ustawił rodzinkę przed wejściem do domu – Alojzy chodź
no tu – zawołał do chłopaka, który pomagał w dworze – zdjęcie nam ładne
zrobisz.
- Ależ paaaniczu… ja? A to ja umiem?
- Umiesz, umiesz – zaśmiał się Józef – o
tu patrzysz w okienko. Widzisz panią?
- Widzę, ale jakoś tak… - jąkał się
Alojzy
- No to dobrze. Jak ci powiem kiedy –
przyciśniesz ten guziczek – Józef wskazał spust migawki i podszedł do grupy
- Teraz uśmiechy, a ty Alojzy naciśnij.
Chwilę to trwało, ale w końcu wszyscy
usłyszeli szelest zamykającej się migawki – zdjęcie zrobione.
Po śmierci Karolka,
Zosia długo nie mogła dojść do siebie. Chodziła osowiała, nie miała ochoty by
żyć, przesiadywała przy grocie dziecka.
- Józefie, lekarstwem na zapomnienie
będzie drugie dziecko – szeptał Starka konspiracyjnie z miną kogoś, kto zna
rozwiązanie wszelkich problemów.
Józef nosił w sercu wielki ból, ale
życie nakazywało iść dalej, działać, pracować, żyć. Widział, że Zosia nie chce
pozwolić Karolkowi odejść.
Był
wrześniowy wtorek, nadchodziła jesień, karwiński cmentarz przykrywały pierwsze
liście spadające z wielkich dębów.
- Karolek będzie zawsze z nami Zosiu –
mówił Józef, tuląc żonę do siebie – mamy teraz naszego Aniołka i jemu tam jest
dobrze. Musimy tylko pozwolić mu się tam zadomowić.
Józef
często zabierał Zosię na wycieczki. Franc organizował wyprawy z przyjaciółkami,
wszystko po to, aby oderwać myśli od Karolka.
Zosia pomału budziła
się z żałoby, angażowała się w akcje charytatywne, które organizował Franc,
pomagali sierotom wojennym, kobietom, których mężowie, ojcowie, bracia
wyruszyli na wojnę.
Wiosna przyniosła
kolejną nadzieję. Zosia była w ciąży. Z wielkimi obawami, ale mając wsparcie
mądrej Starki, mamy, męża i całej rodziny, cieszyła się i czekała na
rozwiązanie.
Lato minęło, nadeszła
dżdżysta jesień. Początek grudnia w karwińskim domu Zosi i Józefa był
szczęśliwym czasem. Oczekiwany syneczek urodził się w dzień świętego Mikołaja i
sprawił radość największą.
Rozpieszczany był mały
Adaś od samego dnia narodzenia w dwójnasób. Kochany przez troskliwych rodziców,
dziadków, nianie. Teraz Adasiowi Starka
opowiadała bajki i dziergała szydełkowe ubranka.
Wkrótce jednak trzeba
było pożegnać dobre progi rodzinne w Karwinie. Rodzina spakowała cały dobytek,
aby rozpocząć życie w Komorowicach, na rodzinnej ziemi Józefa….
***
Żywiec
2012
- Panie Adamie, proszę zrobić mi taką
oprawę, wie pan… prawdziwą – introligatorską, tak jak dawniej się robiło – Pan
Jan próbował tłumaczyć, czego oczekuje od introligatora, który tylko kiwał
głową.
- Zapraszam w czwartek panie Janie.
Zrobimy pięknie pańską książeczkę – uśmiechnął się i podniósł z książeczkę z
lady.
Tacie
i Teściowi naszemu dedykujemy
Teresa
i Maciek
Bohaterowie nowelki |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz